Jechaliśmy w dość niedaleką trasę jak na Wiśnię, niecałe 100 km. Było jednak bardzo gorąco. Ponieważ fordzik wymagał nieustannego sprawdzania oleju, cieczy chłodzącej itp., tak też zrobiłem tym razem i w drogę...

Jechałem dość spokojnie, ale nagle samochód uznał, że dalej nie jedzie. Zgasł po prostu. Patrzę na temperaturę, a tam czerwone pole. Się narobiło. Zaglądam pod maskę, a korek leży na naczyniu wyrównawczym obok swojego miejsca. Nie wiem tylko czy ja go tam zostawiłem, czy go zrzuciło.

Zatrzymał się jakiś facet i dolał wody z butelki. Momentalnie się zagotowała i wyskoczyła na zewnątrz.
Padło na uszczelkę pod głowicą i tym podobne przypadłości.

Zadzwoniliśmy po teścia(wtedy przyszłego) i nas dociągnął do celu.
Auto do warsztatu i czekamy na diagnozę:
jeden tłok się przytopił (amelinium? nie wytrzymało), czujnik temp. do wymiany, przy okazji pierścienie, uszczelka i podobne drobiazgi.
Najgorzej było z czujnikiem, którego nie było w lokalnych sklepach. Więc zadzwoniłem do mojego znajomego sklepu: jest! Teraz szwagier do sklepu, ze sklepu do busa, bus na przystanek, a resztę ja rowerem. Można rzec, że przyjechał expresem. Zajechałem z nim do warsztatu, to aż mechanik się zdziwił.
Tłok kupiłem ja jakieś grosze. Można składać, a mechanik liczył na jakiś odpoczynek. Niestety - robota czeka.

Rozkładał wszystko ładnie, no może poza kabelkami do wtryskiwaczy gazu. Ale te ja już poprawiłem bez problemu i fordzik dalej śmiga. Wszystko trwało parę dni i drogo też nie było.