W długi weekend czerwcowy trochę pojeździłem Pierwszym po górach. W sumie zrobiłem ponad 500 kilometrów. To dużo, zważywszy że do najbliższej większej górki mam 20 kilometrów. Na dzień dzisiejszy stan mojego licznika to 62569 kilometrów. Średnio spalał 6 litrów. Muszę przyznać, że jeździło mi się naprawdę wygodnie i bez żadnych problemów. Nawet upały i moje obawy co do mocno nagrzewającej się tapicerki, czyniącej tym samym w środku auta prawdziwy piekarnik, okazały się nie takie straszne. Faktycznie autko nagrzewa się okropnie ale dmuchawy zimnego powietrza i otwarte szyby pozwalają przeżyć. Poza tym drogi oznakowane fatalnie, trzeba jeździć w większości na czuja. No i kompletny brak miejsc parkingowych w miasteczkach turystycznych. A jeżeli już są to kultura parkowania na nich daje do myślenia. Pozostają tylko parkingi prywatne i płatne. Chociaż i wśród tych też znaleźć można niezłe dziwadła. To co dla mnie było rozjeżdżoną kałużą na poboczu, okazało się płatnym parkingiem. Co oznajmiła mi donośnym i mało subtelnym głosem Pani wychylająca się zza ruin zamku, który leżał po przeciwnej stronie kałuży. Zrobiłem więc tylko pośpiesznie dwie fotki i odjechałem czym prędzej. Aczkolwiek prędzej w tym wypadku było niemożliwe, bo droga była jak ser szwajcarski.
Szerokiej drogi